NFZ na urazówce

Długie kolejki, odległe terminy, przytłaczająca biurokracja – te stwierdzenia pasują właściwie do każdej państwowej instytucji. Do specjalisty pewniej iść prywatnie, pracę znaleźć na własną rękę a pozwolenie w jakiejkolwiek sprawie załatwiać ugodowo (wódka i pieniądze, jak wiadomo, łagodzą obyczaje).

Jestem Polką i jak na obywatela tego kraju przystało lubię sobie czasem ponarzekać. Bo jak tu nie marudzić i się nie denerwować skoro żyjemy w takiej rzeczywistości, która do złudzenia przypomina czasem osławiony PRL. Instytucją, która zawsze funkcjonowała tak samo (no dobrze, zwracam honor – za czasów śląskiej kasy chorych byliśmy jednym z lepszych ośrodków w kraju) jest publiczna służba zdrowia. Niby płacimy na nią składki, niby przysługuje każdemu, ale jak przychodzisz z nagłym wypadkiem to lepiej płać prywatnie, bo prędzej kopniesz w kalendarz lub sam się naprawisz niż przyjmie Cię specjalista.

Zawsze kiedy pomyślę o służbie zdrowia w Rybniku przypomina mi się sytuacja sprzed 3 lat, kiedy przyjmowano zapisy do kardiologa. Kolejka chorych (na serce!) osób, liczących ok. 1000 osób, stała w upalnym słońcu w oczekiwanie na zapisy do lekarza, gdyż limit przyjęć wyznaczono na 900 osób. Pacjenci, głównie starsi ludzie, stali przed drzwiami przychodni nawet kilkanaście godzin. Ten absurd trudno będzie przebić.

Przejdę jednak do sedna, sprawy, która skłoniła mnie do ponarzekania na Narodowy Fundusz Zdrowia (mam czasem wrażenie, że nie chodzi w nazwie o brak chorób a raczej końskie zdrowie do użerania się z tą instytucją). Moja mama skręciła wczoraj kostkę. Udała się na pogotowie, gdzie uprzejmy stażysta troskliwie się nią zajął, założył szynę gipsową i ze skierowaniem wysłał do domu, zalecając odpoczynek i kontrolę za tydzień. Uszkodzona rodzicielka wysłała mnie więc dziś o poranku do przychodni ze swoją kartą, dokumentem, wypisem i skierowaniem w celu umówienia się na wskazany przez lekarza termin. I tutaj zaczął się absurd. Kolejka do okienka ciągnęła się w głąb korytarza. Pacjenci z uszkodzonymi kończynami, na wózkach, połamane nosy i co jeszcze grzecznie oczekiwali na swoją kolejkę. Tym, którzy kiedykolwiek mieli uszkodzone i usztywnione dolne kończyny tłumaczyć widoku tego nie trzeba. Stanęłam w ogonku i po kilkunastu minutach (kolejka posuwała się bardzo szybko) okazało się nawet, że termin jest dostępny. Moja radość nie trwała jednak długo. „Skierowanie jest złe” – poinformowała mnie rejestratorka. Uśmiechnęłam się pytając co jest w nim nie tak i dowiedziałam się, że nie ma daty. Podałam więc wypis z wczorajszą datą. Pani była nieugięta: „Mama musi iść do lekarza rodzinnego lub jechać do szpitala żeby lekarz dopisał datę”. Osiem cyfr i trzy kropki sprawiają, że skierowanie może iść do śmieci i czeka mnie dziś jeszcze wizyta na pogotowiu. I w sumie nie byłoby problemu, tylko co z osobami, które są samotne? No cóż, muszą same sprawić sobie jeszcze kilka kursów, bo o rejestracji przez telefon nie ma mowy – słuchawka aparatu przyrosła już chyba do biurka odłożona tam na stałe.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *